Przedsionek bożego mieszkania.

Nie miałem wpływu na to kim się urodziłem, ale chcę mieć wpływ na to kim umrę. Wybrałem sam za siebie, podjąłem decyzję, bo miałem do tego prawo. Nikt mnie nie będzie szukał, a ci dla których pracuję, nie będą się pytać. Wystarczy, że nie wychylam się, siedzę w swojej kuchni, w pokoju obok mieszkam, a co jakiś czas wysyłam listy do rodziny, że niby jestem w Brandenburgii. Działa. Przecież nie widać, że ktoś jest urodzony w znamienitym rodzie, a szlachecka krew ma taki sam kolor. Byle się nie wdawać w dyskusje i mam święty spokój. Wystarczająco się dałem poznać światu, a on mnie skarać. Tak jak jest, jest dobrze. Mogę robić to co lubię. Nawet jak to taka błaha rzecz jak kuchnia.

Kuchenne okno, to mój cały obraz świata i wystarczy. Szeroki parapet, ciężkie okiennice, niewielkie szybki w pajęczynie ramek. Zaraz pod nim ławka. Mój wynalazek. Dębowa kłoda, z oparciem o ścianę kuchni. Dalej zaplecze pałacowej majętności. Stara wędzarnia, wiecznie czynna i stary przy niej Marcin. Dalej, na lewo przez starodrzew parku bieleje szczyt kaplicy. Biegnie do niej ścieżka z pałacu. Rozwidla się niedaleko wędzarni. My też mamy możliwość modlitwy, a i często państwo wracając, zachodzi do Marcina, czy i mi dać jakieś dyspozycje. Wystarczy.

Wiosna pełna zieleni i rozśpiewana całymi rodzinami ptactwa parkowego. Lubię otworzyć okno i wpuszczać ten cały gwar do kuchni. Lubię patrzeć przez nie jak mam chwilę. Tej wiosny jeszcze inne śmiechy dobiegły kuchni. Błahostka, a odmieniła życie.

Oparłem się o szeroki parapet i wpatrzony w trójkę dzieci stojących przy wędzarni gwałtownie zawołałem:

– Marcin, a cóż to za dzieciarnia!

– O Jezu! – Czyjś wystraszony głos poderwał się spod moich łokci.

– O Jezu, Jezu – odpowiedziałem jeszcze bardziej zaskoczony i odruchowo schowałem się do środka kuchni. Błyskawicznie jednak się zreflektowałem i szybko wróciłem do pierwotnej pozycji.

– Proszę o wybaczenie, nie chciałem wystraszyć, przepraszam. – uśmiechnąłem się. – Nie spodziewałem się tu nikogo, chciałem tylko …

– Nic się nie stało. Zamyśliłam się i gdzieś odpłynęłam. – Uśmiech młodej kobiety był w pełni szczerym obrazem wybaczenia. – Jestem Wirydiana Kwilecka, a to moje dzieci, w odwiedzinach u babci. Znaczy się teraz u starego Marcina… Przepraszam.

Uśmiechnęła się ze swojej odpowiedzi.

– Znalazłam to miejsce w drodze z kaplicy, do czytania książki idealna ta ławeczka. Ładnie pachnie tutaj. Ale pana chyba widzę pierwszy raz?

– Przepraszam, jestem Jakub, kucharz państwa Mielżyńskich, od jakiegoś roku i w zasadzie nie mam potrzeby się pokazywać.

– Może człowieka nie widać, ale jego pracę czuję po kilka razy dziennie. Kuchnia się faktycznie tu poprawiła, a teraz poznaję sprawcę.

Poczułem dziwaczne zakłopotanie. Do tego ta różnica wieku dała nam jakiś dyskomfort. Wirydiana wstała, będąc młodszą o dobre piętnaście lat. Ja z kolei nie wiedziałem, jak się zachować poprawnie, opierając się o parapet okna. Zupełnie się pogubiłem. Dawno nie czułem tego uczucia.

– Proszę niech pani usiądzie, bardzo proszę, nie będę przeszkadzał. To bardzo pożyteczna ławka.

– Tak, nie wiedziałam nawet, że tu jest. Dzieci mi uciekły na powrocie z kaplicy. Były tu wczoraj z mężem i Marcin obiecał jakiś smakołyk. Ja nie jestem miłośnikiem wędzonek, ale mąż bardzo lubi. U nas, we Wschowie mam też zaprzyjaźniony dwór, skąd od czasu do czasu sprowadzam coś dla Karola, przed jakimś wyjazdem dłuższym, czy tak dla przyjemności. Mój mąż jest posłem i sporo czasu ostatnio spędza w Warszawie. Niestety więcej niż w domu. Filip zresztą ma coś po nim, uwielbia. To nasz najmłodszy. No niech pan zobaczy, jak to zabawnie wygląda.

Marcin właśnie otworzył szerokie okopcone drzwi wędzarni i odłamał spore pętko kiełbasy i uroczyście wręczył czterolatkowi.

– Dziewczynki tylko uważajcie proszę! Nie wybrudźcie spódniczek. Babka dałaby nam burę.

– To może pani pozwoli, że i ja poczęstuję czymś. Może przypadnie do gustu.

Nie czekałem na odpowiedź. Zniknąłem we wnętrzu kuchni, aby po chwili być już z powrotem, z otwartym blaszanym pudełkiem.

– Mój wypiek, pierniczki, proszę skosztować. Na dobry początek znajomości.

Młoda dama nie kazała się długo namawiać. Zapach był myślę wystarczająco kuszący. Sięgnęła po jedno ciasteczko.

– Mmm, smakuje jak Boże Narodzenie, – wyszeptała w końcu. – A mamy przecież maj…

– To nic. Takie święta mogą być cały rok.

Sięgnęła po kolejnego pierniczka.

– Jakie to niezwykłe, kawałek ciastka może zmienić tak wiele. Święta, uśmiech.

– Kuchnia to przedsionek bożego mieszkania – uśmiechnąłem się z zadowoleniem. – Tu się wiele dzieje przemian.

– Za tydzień jedziemy z Karolem do Warszawy., to obiecuję przywieźć coś równie pysznego.

– Tak, w Warszawie można pokosztować…

– Świat jest taki ciekawy, można tyle zobaczyć. Warszawa, stolica. Nie może być lepszego miejsca, aby tego wszystkiego nie zasmakować, nie poczuć. Był pan kiedyś? Zatopić się w tym niezwykłym świecie. Tam podejmuje się decyzje, tam wydaje się wyroki i osądy, to wszystko trzeba mieć na uwadze. Każdy powinien to przynajmniej obserwować, aby być na bieżąco co się dookoła dzieje. Czasy są tak bardzo niezwykłe, nie można nie wiedzieć. To brak zainteresowania powoduje, że żądzą nami słabsi, że nie mamy prawa głosu i tylko przychodzi nam przytakiwać. Nie jestem taka, bo wiem co się dookoła dzieje i mam wyrobione zdanie i opinię na ważne sprawy, nawet te polityczne. Jestem w tym wielkim wsparciem dla mojego męża. On nie ma czasu na czytanie wszystkiego i analizowanie, więc ma mnie od tego, abym czuwała. Nie może nam umknąć nic co jest dla nas istotne. Warszawa to skarbnica, źródło chciałoby się rzec, wiedzy i doświadczenia. Trzeba bywać i czerpać z tego źródła, aby pozostać w centrum uwagi. – zawiesiła głos. Zamyśliła się nad czymś. – Rozgadałam się, już taka jestem. Teraz mieszkamy na wsi. Karol chciał, abyśmy nie męczyli się w jakimś mieście, ale ja lubiłam. Tam czuło się życie. No niestety. Był pan kiedyś w Warszawie? To wspaniałe miasto, wspaniali ludzie. Filip dość! – krzyknęła. – Proszę do mnie!

Bez słowa trójka dzieci po chwili stała wpatrzona w moją puszkę. Spojrzałem pytająco na ich matkę. Przyzwoliła.

– Poczęstujcie się czymś słodkim – wychyliwszy się wyciągnąłem szeroką puszkę pod oczy dzieci.

W jednej chwili, każdy miało podobny uśmiech na twarzy co ich młoda matka, a chłopiec w jednej ręce trzymał kiełbasę, a w drugą próbował chwycić kolejny kawałek.

– Filip! Na Boga. No zachowuj się. Jak objesz się tutaj co zrobisz przykrość babce przy obiedzie. Skarciła go choć głaszcząc po głowie raczej chciała zażartować.

– Tak, pani wojewodzianka potrafi się gniewać. – poważnym głosem włączyłem się do tego upomnienia. – Ale kto wie, co to dziś na obiad.

– Myślę, a w sumie już teraz wiem, że pyszny i bez obaw, poznaliśmy przecież pana kucharza. – uśmiechnęła się Wirydiana. – Bardzo dziękuję za rozmowę. W sumie to chyba tylko ja mówiłam, przepraszam. Mam tak nieraz, brakuje mi rozmówcy. I w sumie niewiele się od pana dowiedziałam, ale wrócimy tu jeszcze z pewnością. Teraz jednak już czas na nas. Wspaniała ta ławeczka. Urokliwa.

– Zapraszam serdecznie. Cała przyjemność po mojej stronie. – Skłoniłem się jak tylko się dało, opierając się o parapet i odprowadziłem odchodzących wzrokiem, aż zniknęli za narożnikiem budynku.

– Niezwykła młoda dama. – odezwał się z nie nacka Marcin, który nie wiedzieć, kiedy podszedł i stał z boku ławki za moimi plecami – Bardzo mądra, oczytana i ma przesympatyczne te gzuby.

– Dzieci, Marcinie. Gzuby to masz z Michałową – zażartowałem i podsunąłem pudełko – Chcesz?

– A coś ty nagle? Nawet tej puszki nie dajesz dotknąć, a teraz częstujesz jak ze swojego? Ale nie, wolę coś treściwego.

– A i mokrego.

– Na mokre poczekam i się doczekam. Pan Karol zaraz się tu zjawi. Mam dla niego polędwiczki z sarny, a on obiecał się odwdzięczyć.

– Sam poseł ci alkohol tu przynosi? No no.

– Oj lubi on sobie golnąć, nie mniej jak i wojewoda, to czemu nie mam brać z nich przykładu?

– Ty stary i głupi. A rób, jak uważasz.

Nie czekałem riposty starego Marcina. Lubimy się tak sprzeczać, ale robota czeka. W pałacu więcej niż zawsze gości, to dla mnie ważna informacja. I to gości tak niezwykłych.

Gdy już dobrze zmierzchało i kuchnia pustoszała po poobiednich porządkach, przy wędzarni znowu dało się usłyszeć jakieś głosy. Spojrzałem z jakąś dziwną nadzieją z głębi kuchni przez ciągle otwarte okno.

Wystrojony szlachcic przy wędzarni? Piękny kontusz, żupan, u pasa karabela a na głowie lisia czapa z piórem i wielką broszą wysadzaną kamieniami. Obok pochylona z wiekiem sylwetka Marcina. Niecodzienny widok. Podszedłem bliżej do okna, choć nie na tyle blisko aby dać się zauważyć. Tylko tyle aby widzieć w miarę dobrze. Marcin zawijał w pergamin coś świeżo wyjętego z wędzarni, a jego gość nalewał do kubków gorzałki. Nie mogło to być nic innego, a postać z tego wynika była posła Karola. Tylko dlaczego tak galowo? Niczym na sejm. Wychylili, jedno, zaraz drugie polanie. Szlachcic poklepał starego Marcina. Spojrzał się w moją stronę. Cofnąłem się odruchowo w głąb mroku kuchni. Nie zauważył mnie, na szczęście.

– No i widzisz pan Kwilecki polał mi gorzałki jak zapowiadałem. – Chwalił się dumnie po rozstaniu Marcin, a kiedy wychyliłem się przez okno.

– A czemuż tak odświętnie cię odwiedził?

– Zaraz do Warszawy jedzie. Wymyślił, że z nie nacka będzie najlepiej, co by za dużo zamieszania nie robić w pałacu, że niby pilne wezwanie. Ale ja już znam te ich wyjazdy. Po co kobitę brać ze sobą, jej miejsce z dziećmi w domu. – roześmiał się, licząc, że podchwycę ten dowcip. Nie podchwyciłem. Znam obyczaje szlacheckie…nawet i w Warszawie. Schowałem się bez słowa i zamknąłem moje okno. Miałem co robić, a już zapadł zmrok.

– Dzień dobry pani. Dobrze jest zobaczyć… choć wydawało mi się, że mięli państwo wyjechać.

– Tak, tak mówiłam i byłam tego pewna, ale niestety. – Usiadała na ławce, oparła się o ścianę kuchni. Wyraźnie zmartwiona, a przecież wiem czemu.

– Mąż obiecał, ale niestety wyszło jak zawsze. Musiał pojechać sam, bo pilne wezwanie, a ja nie mam komu zostawić tak od zaraz dzieci. No i pojechał, a ja zostałam.

– Następnym razem się z pewnością uda. Jak pociechy podrosną to…

– Tak, dzieci i obowiązki! Do tego tylko jestem? Taki z niego wielki poseł, ale o napisanie mów przychodzi do mnie. Jak trzeba podjąć jakieś decyzje to ja. – Rozpłakała się, schowawszy twarz w dłoniach, szlochała. – Przepraszam. Bardzo przepraszam, nie wiem czemu to panu mówię. – wyszeptała przez palce. – Chcę być potrzebna ale i zauważona. Być obok, a nie za plecami. Bo kobieta, to jej miejsce jest w domu, z dziećmi?

Niesie ją młodość jeszcze, chce poznać świata, choć zna go w sumie już sporo. Ale potrzebuje tylko z nim kontaktu, bieżącego dotyku współczesności, kontroli nad tym co się dzieje dookoła. Ale to ich młodych bolączka. Nie tracić z pola widzenia niczego, choć trudno im powiedzieć za czym patrzą. W sumie nie wiem dlaczego. Nie mogę tego zrozumieć, choć się staram. A może ja już swoje zobaczyłem? A też nie wiem jaki jest jej ten prawdziwy świat. Osądzam tylko. Może wcale nie byłem lepszy.

– Nie może pani tracić sił. Przecież jest pani niezwykłą osobą, z wiedzą i umiejętnościami, których może pozazdrościć nie jeden mężczyzna. Z tak dobrego domu i jeszcze z trójką wspaniałych dzieci. Czy może być lepiej?

Ciężko oparłem się o okienny parapet. Spoglądałem na nią lekko od góry. Na jej jasno słomkowe włosy splecione w tradycyjny kok. Pochylona głowa odkryła szyję opasaną złotym łańcuszkiem. Widziałem wcześniej, że na piersi spoczywa zamykany medalion. Zapewne ze zdjęciami. Męża? A może dzieci? Była naprawdę ładną kobietą. Uczciwe to wyznam.

Wyprostowała się, a ja sam czułem, że ta milutka kołderka pochlebstw była z lekka dziurawa jak wełniana derka. Nie zadziała. Nie na tę kobietę.

– Wie pan, nie mam w pałacu nikogo do takich rozmów, każdy mnie by wyśmiał, a babka i skarciła sromotnie. Pan się stara znaleźć jakieś pocieszenie, choć…

– Choć sam wiem, jak słabe te fundamenty, lecz może uda się coś na tym wybudować. Coś naprawdę dla siebie.

Cięgle patrzyła gdzieś przed siebie. Byliśmy na wyciągnięcie ręki, ale zupełnie innym świecie. Szlachcianka zatopiona wzrokiem w parku, a ja jakby wisząc ciągle, spoglądałem na nią.

Podniosła wzrok, spojrzała się na mnie szklistym błękitem oczu. Znieruchomiałem. Nie wiem jak powinienem się zachować ja, jako Paschalis szlachcic, majętny, wykształcony, a przy niej jako Jakub, kucharz jej babci. Wykraczam poza moją bezpieczną granicę. Czuję lęk, ale i bezsilność.

– Kim jesteś?

– Mam pomysł. – Uciekłem od pytania i schowałem się w swojej kuchni, ochłonąć na kilka sekund w jej mroku, nim się znowu wychyliłem. Lecz szybko wróciłem.

– Ooo, puszka. – uśmiechnęła się. – No tak, prawdziwy kucharz wie, jak rozweselić ciało i duszę każdego.

– Tak pomyślałem. Kuchnia to przedsionek bożego domu.

– Takiej nazwy nie słyszałam jeszcze. – Sięgnęła po pierniczka. – Musi mi pan to kiedyś wyjaśnić.

Każdego kolejnego dnia są coraz lepsze. Dojrzewają, smaki się przepełniają. Każde lekarstwo musi stawać się mocniejsze, wraz z postępem choroby, aby było skuteczne. Może w kuchni jest tak samo?

– Mmm, ukradnę pana babce. Zabiorę ze sobą i pokażę światu pana talent.

– Przyznam szczerze, że wolałbym nie. Jest mi tu dobrze tak jak jest. Przy pani babce.

Roześmialiśmy się oboje.

– Szkoda. Dzieci byłyby prze szczęśliwe, a ja miałabym też z kim rozmawiać przy pierniczku.

– Ma szanowana pani wszystko czego potrzeba dookoła siebie. Nie potrzeba żadnej Warszawy, żadnego splendoru i uznania. Myślę, że pięknie sobie pani radzi i nigdy nie poczuje się pani osamotniona. No a jeśli tak, to, ja zawsze mam coś schowane w zakamarkach mojej kuchni.

To zabrzmiało chyba bardziej udanie. Matka, żona, mądra, piękna kobieta. Jej życie jest spełnione w moich oczach, a moje jak się ma w tym porównaniu? Które z nas dokonało wyboru tego w jakim kierunku chce iść? Za kogo decydują inni?

– Może ma pan rację. Może gdzieś się zagubiłam w tym wielkim świecie. Chyba zbyt daleko patrzę, skoro nie zauważam tych prostych rzeczy i tych tuż przy mnie. Jak te niepozorne pierniczki. Dziękuję za tą lekcję. Istotnie to przedsionek, ta kuchnia. Wrócę z dziećmi do domu i poszukam swojego.

Energicznie podniosła się, poprawiła suknię. Spojrzała się na mnie i ukłoniła.

– Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy nie raz. – wyszeptała jak już odchodziła. Znikła za rogiem kuchni.

Pozostał tylko widok ścieżki do Kaplicy, drewniana szafa wędzarnicza i stare lipy. Mam nadzieję, że w tym roku będzie dużo kwiatów, potrzebuję więcej miodu.

– Jakubie! – Głos Michałowej zaskoczył mnie, jak zawsze. – Ratujże , bo zatłukę tego starego Marcina, gałgana jednego. Wczoraj się nachlał i takie mi głupoty prawił, że go do chlewa pognałam. Co ja mam z nim zrobić. Taki stary, a taki głupi.

– Pierniczka?

Przedsionek bożego mieszkania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przewiń do góry